Spotkanie z ostatecznością, czyli jak empatycznie towarzyszyć w żałobie? Rozmowa z Katarzyną Boni, z Instytutu Dobrej Śmierci.

katarzyna boni
śmierć
warsztaty umierania
Kama Wojtkiewicz
| 25.1.2022
Spotkanie z ostatecznością, czyli jak empatycznie towarzyszyć w żałobie? Rozmowa z Katarzyną Boni, z Instytutu Dobrej Śmierci.
Mikołaj Starzyński

Ukryta za szpitalnym parawanem, doszczętnie dezynfekowana i ubierana w eleganckie szaty. W kolektywnej świadomości śmierć nadal nas nie dotyczy. Jest literackim wymysłem, rzadko kiedy tematem codziennych rozmów. O oswajaniu własnej śmiertelności i towarzyszeniu w żałobie z pisarką i autorką „Warsztatów umierania”, Katarzyną Boni rozmawia Kama Wojtkiewicz.

Kama Wojtkiewicz: W pandemii śmierć stała się tematem nagłówków gazet, choć paradoksalnie wcale jej nie oswoiliśmy. Wręcz przeciwnie, śmierć jest nadal tabuizowana i ujmowana w kategoriach tworu, który nie dotyczy nas, lecz wszystkich dookoła. Jak to się dzieje, że z jednej strony lękamy się śmierci, a z drugiej, patrząc na świat literatury, filmu, czy podcastów, tak bardzo nas fascynuje?

Katarzyna Boni: Ciężko jest nam wyobrazić sobie własną śmierć. Może dlatego tak nas fascynuje? Przez ostatnie dwa lata śmierć stała się bardziej widoczna. To, co wcześniej było poukrywane i pochowane, przekształciło się w naszą codzienność. A pomimo to nadal jest nam trudno o niej rozmawiać. Dopóki bezpośrednio nas nie dotyczy, ciężko zrozumieć, że czeka również nas. I że może przytrafić się nam śmierć kogoś bliskiego i związana z nią żałoba.

W nagrodzonym w Grand Press tekście, „Samotność: Całun w spirytusie”, piszesz m.in. o tym, jak w pandemii odmawia się nam kontaktu ze zwłokami. To sprawia, że śmierć staje się abstrakcyjna, nienamacalna, wręcz odrealniona.

Niemożność spojrzenia na ciało zmarłego wynika dzisiaj z obostrzeń sanitarnych. Zmarły jest od razu płukany w spirytusie i chowany w worki. A kiedy nie widzimy ciał naszych bliskich mózg – nie chcąc zaakceptować tego, co się stało – zaczyna nas mamić, oszukiwać. To utrudnia żałobę, bo nie jesteśmy w stanie zrozumieć, że bliska osoba naprawdę odeszła. Pewien mili procent naszej świadomości dalej wierzy w to, że ktoś się pomylił. I choć racjonalnie wiemy, że to niemożliwe, jest w nas żywa nadzieja, która uniemożliwia rozpoczęcie procesu żałoby. Specjaliści nazywają to żałobą utrudnioną. Pojawia się jeszcze kwestia skali, która również tę śmierć odrealnia. Sto tysięcy zmarłych na COVID-19 to liczba trudna do wyobrażenia. Nie kryją się za nią konkretne twarze i imiona. Przez dwa lata oswoiliśmy się ze statystykami zgonów i zobojętnieliśmy.

Od lat organizujesz „Warsztaty umierania”, podczas których uczestnicy konfrontują się z własną śmiertelnością. W jaki sposób towarzyszysz im w tym doświadczeniu i co jest dla nich wspólnym mianownikiem?

Dla mnie jako prowadzącej ciekawym doświadczeniem jest patrzenie, w jak różny sposób ludzie reagują na zderzenie się z własną śmiertelnością. Nauczyłam się tej metody w Japonii, kiedy pracowałam nad książką „Ganbare! Warsztaty umierania”. Najpierw rozmawiałam z buddyjskimi mnichami, którzy prowadzą takie warsztaty w Japonii, a potem sama w nich uczestniczyłam. Warsztaty mają swoją genezę w Stanach Zjednoczonych. Pierwotnie były przeznaczone dla wolontariuszy w hospicjach, którzy uczyli się współodczuwać z umierającymi podopiecznymi.

Na sam koniec, tak jak w życiu, kiedy przychodzi śmierć, nie mogą zabrać ze sobą nic na drugą stronę. To bardzo proste ćwiczenie, które wymaga jedynie skupienia i ciszy. Jeżeli mu się na to pozwoli, daje niesamowity wgląd w siebie.

Celem warsztatów jest nie tylko konfrontacja z własną śmiertelnością, ale także z tym, że życie jest związane ze stratą. Żyjąc, rozstajemy się z ważnymi dla nas rzeczami, osobami, marzeniami. W ten sposób przeżywamy małe śmierci. Warsztaty w bezpiecznych warunkach pomagają doświadczyć straty, ale równocześnie pokazują, że tu i teraz stoi przed nami bogactwo życia. Są refleksją nad tym, co jest dla nas ważne. Czasem jest ona trudna, bo pokazuje, że nie poświęcamy czasu i uwagi temu, co dla nas istotne. A czasem upewnia nas, że jesteśmy w odpowiednim miejscu.

Nie każdy jest pewnie gotowy na taką konfrontację. Jak uczestnicy reagują na zetknięcie się z ostatecznością?

Różnie. Zdarzają się silne emocje. Historia, którą opowiadam podczas warsztatów, to historia choroby i śmierci. Każdy sam decyduje, jak głęboko w nią wejdzie. Nie wszyscy są na to gotowi, ale warsztatów nie da się przejść „dobrze” albo „źle”. Każdy bierze z nich coś dla siebie. Niektórzy, słuchając historii, identyfikują ją z sytuacją bliskiej osoby, która umierała np. na raka. W ten sposób mogą lepiej zrozumieć chorobę swojej matki czy ojca. Odcinają tę opowieść od siebie, swojego końca i skupiają się na przeżyciach, przez które przechodziły ważne dla nich osoby. Niektórzy skupiają się na refleksji nad tym, co jest dla nich ważne. Są też tacy, którzy silnie wchodzą w opisywany przeze mnie proces. Dochodzą do ostatniego oddechu i tam konfrontują się z czymś, co trudno ubrać w słowa. Sami nie do końca potrafią to opisać. Czeka tam na nich pewna osobista tajemnica, która jest częścią tego niezwykle intymnego doznania. I to jest właśnie potęga „Warsztatów umierania”.

Dla tych, którzy nigdy nie brali udziału w warsztatach, na czym one polegają?

Warsztaty składają się z dwóch części. Najpierw uczestnicy robią listę rzeczy dla siebie ważnych. Są to przedmioty materialne, miejsca, ludzie, marzenia. Następnie opowiadam historię, która jest symulacją i dotyczy osoby umierającej na raka. Każdy uczestnik sam decyduje, jak głęboko chce w nią wejść i czy będzie to historia o nim, o kimś bliskim, czy w pełni fikcyjna. Podczas opowieści w różnych losowych momentach pojawia się strata, która dotyczy zapisanych wcześniej rzeczy. I tak uczestnicy muszą po kolei pozbywać się tego, co dla nich ważne, po to, by na koniec zostać tylko z kilkoma wybranymi przez siebie najistotniejszymi rzeczami. Czasem są to bardzo zaskakujące wybory. Na sam koniec, tak jak w życiu, kiedy przychodzi śmierć, nie mogą zabrać ze sobą nic na drugą stronę. To bardzo proste ćwiczenie, które wymaga jedynie skupienia i ciszy. Jeżeli mu się na to pozwoli, daje niesamowity wgląd w siebie. Odsłania nasze mechanizmy obronne, pokazuje, co jest dla nas najważniejsze i czy dajemy temu wystarczająco dużo miejsca w życiu.

Ludzie w żałobie są często traktowani tak, jakby mieli dżumę. Nie wiemy, jak obchodzić się z kimś, kto doświadczył straty, jak o tym rozmawiać. To tylko wzmaga samotność.

Czy uczestnicy przychodzą do Ciebie z informacją zwrotną, jak warsztaty wpłynęły na ich dalsze losy? Czy traktują to raczej jako jednorazowy strzał, a potem i tak wracają do starych schematów?

Wiem, że dla niektórych osób jest to bardzo wstrząsające doświadczenie, które pozwala poukładać sobie różne sprawy. I pod jego wpływem podejmują decyzje, które zmieniają ich życie. Innym pomaga np. zakończyć proces żałoby po kimś bliskim. Japońscy mnisi opowiadali mi, że po warsztatach jeden z uczestników oświadczył się partnerce, a inny wsiadł w samochód i pojechał kilkaset kilometrów, żeby zobaczyć dawno niewidzianego ojca. Pojawiają się więc namacalne działania pod wpływem tych warsztatów.

Oswajanie śmiertelności to także otwarte rozmawianie o stracie. Wiele z nas nie wie, jak zachowywać się w towarzystwie kogoś w żałobie. Postanawiamy odciąć się od takiej osoby, co tylko pogłębia jej poczucie wyobcowania i samotności w doświadczeniu, które samo w sobie jest już izolujące. Jak możemy empatycznie towarzyszyć komuś w żałobie?

Ludzie w żałobie są często traktowani tak, jakby mieli dżumę. Nie wiemy, jak obchodzić się z kimś, kto doświadczył straty, jak o tym rozmawiać. To tylko wzmaga samotność. Uczestnicy warsztatów często wyznawali mi, że nie mają z kim swobodnie porozmawiać o własnej żałobie. Tak jakby żałobie można było wyznaczyć czas, po którym mamy dojść do siebie. Po dwóch miesiącach czujemy, jakby wszyscy dookoła kazali nam wziąć się w garść. Na pewno pozytywną zmianą, która przyszła w pandemii, jest to, że żałoba wkroczyła w sferę publiczną. Uczymy się o niej rozmawiać, każdy zna kogoś pogrążonego w żałobie.

Wiem, że pojawia się również zainteresowanie firm, które radzą się, jak wspierać pracowników w żałobie, jak czyjaś strata wpływa na cały zespół. Może kiedyś uda nam się, tak jak w Wielkiej Brytanii, wprowadzić compassion leave, czyli tydzień wolnego dla pracownika, któremu umarł ktoś bliski. Jeśli jest obcokrajowcem, trwa to nawet dwa tygodnie, bo trzeba przecież wrócić do swojego kraju na pogrzeb.

Bycie dla kogoś, kto cierpi, budzi naszą bezradność. Powoduje, że chcemy działać i ukoić czyjś ból, żeby tym samym ukoić własny niepokój. Mieć poczucie, że poprawiliśmy komuś humor. A w żałobie nie o to chodzi.

Empatyczne wsparcie osób w żałobie powinno być częścią podstawowej edukacji. Musimy nauczyć się, jak rozmawiać i jak robić przestrzeń dla żałoby, zarówno w swoim życiu, jak i życiu innych. Każdy ma prawo do przechodzenia przez żałobę na własny sposób. Nie ma uniwersalnych wytycznych. Żałoba może trwać wiele lat i nie ma okresu, który byłby adekwatny. Może też objawiać się tym, że na początku nie jesteśmy w stanie uronić ani jednej łzy. Pół roku później nagle dopada nas zmęczenie, zniechęcenie, problemy ze snem, smutek i rozpacz. Co więcej, żałoba po różnych osobach może inaczej się objawiać. Opłakiwanie przyjaciela będzie różnić się od opłakiwania rodzica, dziecka, czy partnera.

Na żadną żałobę nie da się przygotować. Jeśli naprawdę chcemy towarzyszyć osobie pogrążonej w żałobie, to możemy po prostu zapytać ją, czego potrzebuje. Nie doradzać, nie mówić, że to przejdzie, i nie opowiadać, jak to było u nas. Być może ta osoba nie wie, czego potrzebuje. I to też jest w porządku. Często osoby pogrążone w żałobie tracą poczucie upływu czasu. Dlatego możemy regularnie pytać je o samopoczucie i potrzeby. Przypominać, że jesteśmy przy nich, ale bez narzucania się.

To trudne zadanie. Jako ludzie mamy palącą potrzebę bycia potrzebnymi. Szukamy na siłę rozwiązań, bo nasz dyskomfort jest dla nas ważniejszy niż czyjeś cierpienie. Nie zauważamy, że cudza żałoba nie jest wcale o nas. I zamiast rozwiązań, powinniśmy oferować swoją obecność.

Bycie dla kogoś, kto cierpi, budzi naszą bezradność. Powoduje, że chcemy działać i ukoić czyjś ból, żeby tym samym ukoić własny niepokój. Mieć poczucie, że poprawiliśmy komuś humor. A w żałobie nie o to chodzi. Chodzi o to, aby pozwolić różnym emocjom wybrzmieć. Powiedzieć: „Nie wiem, co mogę dla Ciebie zrobić. Jak mogłabym Ci pomóc?” albo „Czuję się bezradna, a chciałabym być przy Tobie w tym, przez co przechodzisz”. Zapytać, czego ta osoba potrzebuje i zauważyć jej ból. Potrzebujemy mieć podstawowe rozeznanie we własnych emocjach, aby uszanować emocje drugiej osoby. To niełatwe, bo pojawia się odruch pocieszania, rozśmieszania, nakierowywania. W żałobie trzeba jednak zrobić miejsce na doświadczenie straty. Zauważać emocje, które się pojawiają, takie jak smutek i rozpacz, tak abyśmy czuli, że mamy do nich pełne prawo.

Katarzyna Boni

Pisarka i reporterka. Autorka reportaży o stracie i żałobie („Ganbare! Warsztaty umierania” i „Kontener” napisany wspólnie z Wojciechem Tochmanem). Pisała również o tym, co wychodzi z budowania utopii w „Auroville. Miasto z marzeń”. W ostatnich latach zajmuje się pisaniem o kryzysie klimatycznym i kryzysie bioróżnorodności. Jej książki, reportaże i eseje zdobywały liczne nagrody i nominacje. Prowadzi również warsztaty umierania.

Dyskusja dot. artykułu

Nikt nie dodał jeszcze komentarza do dyskusji

Zostaw komentarz