„Ospałe erotyczne tempo jest intencją, z którą chcę zostawić ludzi na koncercie”. Rozmowa z Natalią Przybysz.

Kama Wojtkiewicz
| 19.4.2022
„Ospałe erotyczne tempo jest intencją, z którą chcę zostawić ludzi na koncercie”. Rozmowa z Natalią Przybysz.
Natalia Przybysz (fot. Silvia Pogoda)

Każdą piosenkę miłosną powinno się umieć zaśpiewać w dwóch kierunkach: do kogoś i do siebie. I to oznacza właśnie tekst: „Źródłem miłości jest miłość”, czyli miłuj bliźniego swego jak siebie samego. Bo jeżeli nie dbamy o siebie, to nie zadbamy o innych – opowiada wokalistka i autorka tekstów Natalia Przybysz w rozmowie z Kamą Wojtkiewicz.

Kama Wojtkiewicz: Od 26 marca jesteś w trasie koncertowej z najnowszą płytą „Zaczynam się od miłości”. Z jakim odbiorem spotkały się Twoje aranżacje niewydanych dotąd w formie piosenek tekstów Kory?

Natalia Przybysz: Wiele osób było niepocieszonych, że chciałam przesunąć premierę płyty. Ci, którzy dostali ją w preorderze, twierdzili, że działa kojąco niczym plaster. Wydałam ją więc z tygodniowym opóźnieniem. Na koncertach wzruszyło mnie to, jak publiczność pięknie śpiewała, nawet w momentach, w których się tego nie spodziewałam. Utwory, o które się martwiłam ze względu na produkcyjnie zaawansowany charakter, wypadły przepięknie, dzięki publiczności, która je uzupełniała. Poruszyło mnie zaangażowanie publiczności w „Niedzieli”, która jest dość mocno soulowym kawałkiem, powrotem do czasów R’n’B. Nie są to więc łatwe melodie, a i tak ludzie je ze mną śpiewali.

Dlaczego zdecydowałaś się opóźnić premierę płyty?

Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, wszystkich nas ogarnął paraliż. Poczuliśmy, że nic, co do tej pory robiliśmy, nie ma już sensu. W pierwszym i drugim tygodniu wojny, kiedy widywałam się z przyjaciółkami, wszystkie się przytulałyśmy i próbowałyśmy powstrzymać napływający strumień łez. Nagle wszystko straciło sens, bo jak można pić kawę i robić cokolwiek zwykłego w obliczu takiej tragedii. Niewyrażone emocje zaczynają się jednak kumulować w gardle. Łatwiej jest się popłakać, niż dokonać świadomej transformacji i zaśpiewać. Kiedy byłam młodsza, zdarzało mi się w trudnych sytuacjach nie być w stanie śpiewać, bo wzbudzało to mój płacz. Teraz czuję, że jestem dojrzalsza i silniejsza. Na koncertach śpiewam, a nie płaczę. Powtarzam jednak ludziom, że nie muszą się powstrzymywać i mogą emocjonalnie się rozluźnić, słuchając mojej muzyki.

Muzyka ma oczyszczającą, wręcz terapeutyczną moc, co było doskonale słychać na Beneficie dla Ukrainy w Klubie SPATiF, gdzie wystąpiłaś obok artystów i artystek, takich jak Maria Peszek, Wojtek Mazolewski czy Raphael Rogiński.

To był mój pierwszy taki występ dla Ukrainy. Później śpiewałam jeszcze w TVN-ie na wielkim koncercie w Atlas Arenie. Kiedy zagrałam razem z Raphaelem piosenkę „Ogień” i „Blind man”, poczułam, że mam w sobie mnóstwo ładunku emocjonalnego. To była wręcz nawałnica, o której dowiadywałam się dopiero w trakcie performansu. Kiedy śpiewałam w Łodzi na wielkim koncercie emitowanym w 50 krajach i widziałam, jak różni artyści się tam spalali, miałam czasami wrażenie, że krzyczą, zdzierają gardła. Przestawało to być muzyczne, a zaczynało być nieprzyjemne. Ten koncert był dla mnie emocjonalnie trudny ze względu na jego skalę, ilość zdjęć i dziewczynkę z Ukrainy, która śpiewała hymn i pokazywała mi ze sceny gesty wsparcia. Wiedziałam jednak, że muszę dokonać transformacji emocjonalnej i porządnie zaśpiewać utwór, bo piosenka nie zadziała, kiedy będę się drzeć. Dlatego zachowałam zimną krew i zaśpiewałam tak dobrze, jak chciałam.

Jak poradziłaś sobie ze stłumionymi na czas koncertu emocjami?

Ludzie na koncertach niezwykle mnie karmią, dzięki czemu jest mi dobrze i ciepło. To oni przypominają mi swoim śpiewem, że istnieje piękno na świecie i będzie jeszcze wiosna, zakwitną drzewa. Jest w tych spotkaniach jakaś nadzieja, która bardzo mnie leczy. Po próbie do koncertu w Łodzi, po prostu się popłakałam. Nie byłam w stanie tego zatrzymać. Postanowiłam jednak zrobić to po próbie, a nie podczas koncertu. Po tym jak już zaśpiewałam, nie byłam w stanie dosiedzieć do końca, czyli wielkiego finału. Potrzebowałam wyjść.

Propozycję nagrania albumu z tekstami Kory dostałaś od Kamila Sipowicza już wcześniej, kiedy zaaranżowałaś „Krakowski spleen” na płycie „Jak malować ogień”. Wtedy odmówiłaś. Co się zmieniło?

Dużo czasu minęło pomiędzy momentem, kiedy Kamil zaproponował mi nagranie płyty, a podjęciem się pracy nad utworami. Na początku podziękowałam za propozycję, obiecałam, że się zastanowię, i nigdy nie dałam odpowiedzi. Miałam w sobie poczucie, że nie dam rady, że to jest za duże i ktoś inny zrobi to lepiej. Później jednak mój menadżer kupił mi książkę z tekstami Kory, „Miłość zaczyna się od miłości”. Napisałam wtedy jeden utwór, „Mama”. Kiedy powiedziałam Kamilowi, którego tekstu użyłam, był zdziwiony, bo Kora już go wcześniej zaśpiewała. Wysłałam mu jednak nagranie i był zachwycony tą aranżacją. Powiedział mi, żebym brała się do roboty nad albumem. Później trzymałam się już zasady, żeby wybierać tylko niezaśpiewane teksty Kory.

Archiwum prywatne

 

Jak wyglądał proces selekcji tekstów? Jakim kluczem się posługiwałaś?

Chciałam nagrać płytę w pandemii, która stanie się lekarstwem na lęk i strach. Wybrane przeze mnie teksty musiały być zintegrowane ze mną. Długo z nimi przebywałam, a potem robiłam piosenki po kolei, metodycznie. Kończyłam jedną i szukałam tekstów dalej, wchodziłam coraz głębiej. Siedziałam z nimi dłużej, niż z tekstami do piosenek autorskich, bo potrzebowałam oswoić coś obcego. Jedno zdanie Kory, które znalazłam dopiero później i żałuję, że nie pojawiło się na albumie, brzmiało: „Całe życie śpiewam jedną piosenkę”. Uważam to za świetny tekst na piosenkę.

Dlaczego?

Bo to absolutna prawda. Często towarzyszy mi uczucie, że krążę w kółko, spiralnie, niczym soki w drzewie. W zasadzie cały czas śpiewam o tym samym, ale trochę lepiej, głębiej, może używając trafniejszego języka. Kora, schodząc z planety Ziemia, zamknęła jakąś historię. Cały jej dorobek i życie stało się jedną, wielką piosenką.

Cały czas śpiewasz o jednym i tym samym, czyli o miłości?

Dokładnie tak. Mój nauczyciel śpiewu mówił, że każdą piosenkę miłosną powinno się umieć zaśpiewać w dwóch kierunkach: do kogoś i do siebie. I to oznacza właśnie tekst: „Źródłem miłości jest miłość”, czyli miłuj bliźniego swego jak siebie samego. Bo jeżeli nie dbamy o siebie, to nie zadbamy o innych.

O relacjach z innymi, a konkretnie kobietami, opowiada w dużej mierze utwór „Jest miłość”. Jak wyglądała praca nad teledyskiem, w którym pojawiły się inspirujące Cię prywatnie kobiety?

Zanurzając się w świat Kory i jej tekstów, poczułam niezwykłe pole siłowe kobiecości. Takie, którego nigdy wcześniej nie czułam. Długo byłam dzieckiem, a kobiecość towarzyszyła mi jedynie w życiu intymnym, domowym, związanym z dziećmi. Nie eksplorowałam jej szerzej. Teraz zaczynam się nią bawić w relacjach z innymi dorosłymi kobietami. Pomysł na teledysk do „Jest miłość” przyszedł do mnie podczas biegania. Na dwa dni przed planem zdjęciowym okazało się, że dwóch osób nie będzie. Skończyłam akurat czytać „Heksy” Agnieszki Szpili i napisałam do niej z wyrazami zachwytu. Od słowa do słowa zaprosiłam ją do wzięcia udziału w teledysku. Zgodziła się. Nasze spotkanie było magiczne. Agnieszka przyznała, że spotkała się z moją mamą parę lat wcześniej i poczuła, że weszła do tej samej energii, co wtedy. Dostałam od niej ogrom ciepła. Z kolei z aktorką Marią Dębską poznałam się podczas pracy nad interpretacją piosenki do filmu „Bo we mnie jest seks”. Wspaniale było zobaczyć, jak Maria operuje emocjami poprzez oddech. Ilona Ostrowska, która jest przyjaciółką mojej siostry, zabrała mnie na planie we wspólne bycie jedną falą. Prowadziła mnie opowieścią i życzliwością. Z Izą Szostak znamy się już długo i to dzięki niej wiem, jak ważny jest dla mnie ruch. W choreografii nawiązałyśmy do światła nocnego, ruchu, w którym prowadzi mnie za głowę. A ja uwielbiam, kiedy Iza prowadzi mnie w tańcu. Spotkanie z Natalią Zamilską również było pełne ciepła, opiekuńczości i potężnej dawki energii yang. Silvia Pogoda nie mogła przestać zachwycać się jej urodą. Wreszcie wystąpiła ze mną po drugiej stronie obiektywu i bardzo to przeżywała. Mamy pewną więź, która realizuje się poza słowami. To było piękne doświadczenie. Osobą znaną ze swojej obecności i bycia jednością ze wszystkim była Nitya, nauczycielka duchowa. Intrygowało mnie, jak swobodnie i bezpiecznie się czułam, stykając się z nią czołem, czy przytulając przestrzeń między nami. Bardzo chciałam też, aby ludzie zobaczyli Justynę Jaworską, moją najbliższą przyjaciółkę i nauczycielkę jogi. Bliskość z kobietami na planie zrobiła mi coś dobrego i niezwykle odżywczego.

Teledysk do drugiego autorskiego utworu „Zew” miał już inny charakter, choć był równie silnie naładowany emocjami.

„Zew” był dla mnie ostateczną dawką leku na lęk. Inspiracją była niesamowita przygoda z hipoterapią, dzięki której nauczyłam się galopować. Poczułam wtedy taki zew, jak podczas koncertów, tyle że w pandemii, kiedy nie można było grać. Nie umiałam wcześniej znaleźć połączenia między prędkością, wiatrem, przyrodą, ciepłem a puszczaniem kontroli. Odnalazłam to w relacji z koniem Romeo, na którym nauczyłam się galopować. Czytałam wtedy wspaniałą książkę, oddającą cześć światu przyrody, „Listowieść” Richarda Powersa. Stała się dla mnie terapią. Płytę wymyśliłam jako lekarstwo na strach. Teraz kiedy przeżywamy go jeszcze silniej, muzyka jest naszym ratunkiem.

Cieszę się, że zdecydowałaś się wydać tę płytę, bo stała się dla wielu z nas medycyną na lęk. Czy towarzyszyła Ci jeszcze jakaś intencja, z którą chciałaś zostawić słuchaczy?

Intencja wzbudzania w ludziach poczucia jedności. Praktykując jogę i słuchając mojego ulubionego podcastu o wedyjskim punkcie widzenia świata, „Vedic Worldview”, cały czas czułam, że jesteśmy jednością. I tak pięknie było obserwować, jak Polacy jako jedność zaczęli pomagać uchodźcom. Właśnie tych odruchów miłości musimy się trzymać. Miałam więc intencję, abyśmy się jednoczyli, bo władza i narracja medialna już wystarczająco nas dzieli. Cytuje to, co nas różni, i na tym buduje swoją potęgę. Myślę, że miłość i ludzkie odruchy serca są jedyną odpowiedzią. Podczas wydawania płyty chciałam również pokazać, że kobiece tempo jest inne niż tempo świata, który kręci się coraz szybciej. I intencja o nazwie „ospałe erotyczne tempo”, jak zaśpiewałam w piosence „Niedziela”, jest właśnie tym, z czym chcę zostawić ludzi na koncercie. Żeby dawali sobie czas na różne rzeczy i zwalniali w życiu.

Dyskusja dot. artykułu

Nikt nie dodał jeszcze komentarza do dyskusji

Zostaw komentarz