Żeńskie końcówki – suma wszystkich naszych strachów. Ale czy jest się czego bać?

Martyna F. Zachorska
| 1.12.2021 | 1 komentarz
Żeńskie końcówki – suma wszystkich naszych strachów. Ale czy jest się czego bać?
Zdroj: Shutterstock

„Asymetria rodzajowo-płciowa”. Brzmi znajomo czy niekoniecznie? Nawet jeśli na pierwszy rzut oka termin ten wydaje się obcy, to koncept kryjący się za nim rozpala dyskusje w mediach społecznościowych i w sekcjach komentarzy na portalach internetowych. Feminatywy. Żeńskie końcówki. Postrach wielu odważnych. Zauważyliście, że wystarczy słowo „chirurżka” czy „adwokatka” użyte w tytule artykułu, żeby większość komentarzy pod tekstem nie dotyczyła jego treści, ale właśnie tego jednego wyrazu z żeńską końcówką?

Ale czy rzeczywiście jest się czego obawiać? Czy feminatywy naprawdę zasługują na kontrowersje, które wzbudzają?

Absolutnie nie.

Z perspektywy językoznawczej, formy żeńskie to rzecz naturalna w języku posiadającym rodzaj gramatyczny, a polski właśnie takim językiem jest. Z perspektywy socjologicznej już nie jest tak prosto. Kobiety przez setki lat nie miały dostępu do edukacji uniwersyteckiej, a co za tym idzie, do zawodów, które wymagały wyższego wykształcenia. Nie było np. kobiet wykonujących zawód adwokata i język to odzwierciedlał. W jaki sposób? Brakiem odpowiedniej formy. Z czasem jednak wywalczyłyśmy sobie dostęp do edukacji.

Po I wojnie światowej wkroczyłyśmy na rynek pracy na niespotykaną wcześniej skalę. I…pojawiły się problemy językowe. W 1931 roku Ignacy Wieniewski pisał o tym w „Języku Polskim” następująco: „Mała rewolucja społeczna, jaka się dokonała w związku ze zdobyciem przez kobiety stanowisk, dotychczas zajmowanych tylko przez mężczyzn, zastała polski język zupełnie nieprzygotowany i wytworzyła zamęt lingwistyczny, z któregośmy dotychczas nie wybrnęli (Wieniewski 1931: 156)”. Ów zamęt lingwistyczny to dyskusja, która toczy się… do dziś.

Co sądzisz o feminatywach?

Tak, to prawda, debatujemy o zasadności użycia feminatywów od ponad stu lat. Od głosów, że „jest rzeczą naturalną, że w czasach, gdy kobiety otrzymują doktoraty, katedry itd., tworzą się odpowiednie tytuły, jak doktorka, docentka, profesorka, adwokatka (Sieczkowski 1934, s. 46)” przez tendencję do nazywania kobiet formami męskimi (Klemensiewicz 1957) aż po dzisiejszy „powrót do przeszłości” i wysyp feminatywów w rozmaitych kontekstach. Po drodze było m.in. oburzenie słowem ministra, utworzonym przez Izabelę Jarugę-Nowacką (w powszechnej świadomości błędnie przypisywane Joannie Musze), sprzeciw Krystyny Pawłowicz wobec nazywania jej „posłanką” czy petycję w sprawie uwzględnienia formy żeńskiej na tabliczkach poselskich w Sejmie.

Jak to się stało, że ponad sto lat prowadzimy tę samą dyskusję? Nie wiem. Wiem za to, że nasza stuletnia debata o feminatywach jest dowodem na to, jak fascynujące są intersekcje języka i płci, a także na to, że to MY kształtujemy język. Zatem – do dzieła, do kształtowania!

Ku mojemu przerażeniu, użycie form żeńskich stało się swego rodzaju kwestią polityczną, tematem, w sprawie którego trzeba było zająć stanowisko. Markerem przynależności do danej partii. Gdzieś z boku były przy tym kwestie językoznawcze. Bo przecież „mnie nie brzmi”, „jakie to brzydkie” nie sposób zaliczyć do „kwestii językoznawczych”, ma się rozumieć.

Najczęstsze argumenty na „nie”

Patrząc na sprawę czysto językowo, nie ma racjonalnego argumentu przeciwko używaniu feminatywów. Przede wszystkim, są one poprawne językowo – spójrzcie na stanowisko Rady Języka Polskiego z 2019 roku, jeśli potrzebujecie głosu największych nazwisk polonistyki. RJP mówi, że „w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa.” To duża zmiana względem poprzedniego stanowiska Rady na ten sam temat – w 2012 roku RJP twierdziła, że jeśli „nie są one dotąd powszechnie używane, to dlatego, że budzą negatywne reakcje większości osób mówiących po polsku.” Pokazuje to, jak wielka zmiana zaszła w polskim społeczeństwie na przestrzeni ostatniego dziesięciolecia. Kiedy jednak używamy feminatywów w sferze publicznej, wciąż słyszymy te same komentarze. Zareaguję więc na wszystkie po kolei.

„Chirurżka? Tego się nie da wymówić!”

Otóż da się. Tak jak da się wymówić wiele innych polskich słów, w których aż szeleści od zbitek spółgłoskowych. Szczecin, źdźbło, bezwzględny, chrząszcz…mogłabym wymieniać i wymieniać. Nie bez powodu lubimy chwalić się w świecie rzekomo najtrudniejszym językiem naszego globu. „Umiem mówić po polsku, a jaka jest twoja supermoc?” Czy już zapomnieliśmy o tym popularnym haśle z koszulek i materiałowych toreb? A może nasza supermoc magicznie wyparowuje w momencie, kiedy musi zmierzyć się z „chirurżką”, „adiunktką” czy „architektką”?

„Pilotka? Przecież to czapka!”

No tak, pilotka to czapka. A pilot to urządzenie do zmieniania kanałów w telewizorze. „Zamek” to jednocześnie budynek, w którym mieszkali królowie, i zapięcie w kurtce. Nie mylą się nam, prawda? To kontekst podpowiada nam znaczenie. Język polski jest homonimiczny, nie bójmy się, że ktoś pomyli kobietę pilotującą samolot z czapką albo prawniczkę z ciastkiem. Nie mylimy przecież boksera-sportowca z bokserem-psem.

„To głupio brzmi! Niepoważnie!”

Powiedzmy sobie raz na zawsze – to, że coś nam brzmi głupio, ładnie, brzydko, śmiesznie czy jakkolwiek, to tylko i wyłącznie nasza subiektywna opinia. Jedne słowa brzmią jak dźwięk czarodziejskiego fletu, inne zaś jak dźwięk skrobania paznokciami po ścianie. To jest normalne i nikt nie wymaga od nikogo, żeby zachwycali się każdym słowem istniejącym w języku. Jednak powinniśmy pamiętać o tym, że nasz gust nie ma wpływu na to, czy jakieś słowo ma prawo bytu w języku czy nie. I nasze komentarze nie sprawią, że dane słowo zniknie z przestrzeni publicznej jak na pstryknięcie palcami.

„Zmuszają mnie do używania feminatywów!”

W języku nie ma żadnego przymusu. Język kształtują jego użytkownicy. Żaden organ nie ma mocy „zmuszania” ludzi do mówienia w określony sposób. Gdyby tak było, wszyscy mówilibyśmy „wziąć” a nie „wziąść”. Jak wiemy, tak nie jest. Dlatego między bajki należy włożyć opowieści o wszechmocnych profesorach i redaktorach, którzy wymuszają na użytkownikach języka używanie danych form. To, że coraz częściej spotykamy się z feminatywami wynika tylko i wyłącznie z faktu, że coraz więcej osób odczuwa potrzebę ich stosowania.

„To nic nie zmienia!”

Nie bądźmy tacy pesymistyczni! Wiemy o tym, że język zarówno odzwierciedla rzeczywistość, jak i ją kreuje. Nazywając kobiety nazwami męskimi, niejako wymazujemy ich obecność z języka. A kiedy wymazujemy coś z języka, automatycznie wymazujemy to z naszej świadomości. Przykładem niech będzie słynny test „Narysuj naukowca” („Draw-A-Scientist”). Zapoczątkowany w 1983, miał na celu sprawdzenie, jak wcześnie u dzieci pojawia się skojarzenie słowa „naukowiec” ze stereotypem naukowca. Początkowo tylko 1% dziewczynek narysowało naukowczynię. Dziś, wg metaanalizy z 2018 obejmującej 80 badań z całego świata, jest to 58% dziewczynek (Miller et al. 2018). „Nie możesz stać się kimś, kogo nie znasz” miała powiedzieć aktywistka praw dziecka Marian Edelman. To stwierdzenie, choć banalne, zawiera w sobie prawdę. A dzięki feminatywom możemy sprawić, że więcej dziewczynek będzie mogło „poznać” kogoś, kim będzie mogła „się stać”.

„To mnie ośmiesza”

Żyjemy w społeczeństwie, w którym wciąż utożsamiamy męskość z prestiżem. W takiej sytuacji nie dziwi fakt, iż wiele kobiet uważa, że męska forma prestiżu przydaje, a żeńska go odbiera. Jednakże proponuję zastanowić się nad tym, dlaczego musimy mówić o sobie jak o mężczyźnie, żeby poczuć się ważnymi? Żeby nasza praca czy funkcja wydała się nam bardziej poważna? Ośmielę się stwierdzić, że ten argument jest jednym z najbardziej „blokujących” rozpowszechnienie feminatywów. Idealnie oddał to dr Jacek Wasilewski w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”: „Mamy (…) poczucie, że wraz z męską nazwą wzrasta status osoby, którą tak nazywamy. Dlatego mam wrażenie, że nie mamy oporu przed feminatywami, tylko przed utratą statusu, który idzie wraz z ich używaniem.”

„Nikt tak nie mówi!”

Okazuje się, że mówi! Co więcej, uważa za ważne i przydatne. W 2021 roku firma Pracuj.pl i fundacja Sukces Pisany Szminką przeprowadziły badanie na olbrzymiej (18 tys. uczestniczek!) próbie badawczej. Wyniki pokazały, że 83% badanych kobiet popiera wykorzystanie żeńskich form nazw stanowisk i zawodów, a 78% z nich oczekuje feminatywów w ogłoszeniach o pracę. Jedynie 30% badanych uważa, że feminatywy nie pasują do części nazw zawodów. Skontrastujmy to badanie z ankietą przeprowadzoną w 2011 roku, a więc dziesięć lat wcześniej, przez Katarzynę Hołojdę. Wówczas połowa respondentek uznała żeńskie formy za infantylne, a prawie 80% nie znało terminu „feminatyw”.

„A w języku angielskim…”

Tak, w języku angielskim dąży się do eliminacji żeńskich form. Ale… tu jest Polska, chciałoby się powiedzieć. I nasz język to zupełnie inny system, więc to, co dyskryminujące w angielskim, nie będzie dyskryminujące w polskim. Dlaczego? Dlatego, że język angielski nie posiada rodzaju gramatycznego. Z tego też powodu osoby niebinarne poruszają się po tym języku ze znacznie większą swobodą niż po polskim (wystarczy spojrzeć na zaimek they, który w użyciu neutralnym płciowo w liczbie pojedynczej przyjął się tak szeroko, że nawet został mianowany Słowem Roku 2019 słownika Merriam-Webster). Angielski po prostu językowo nie wskazuje na płeć (choć formy „neutralne”, np. lawyer, engineer i tak kojarzone są z mężczyznami, tak jak formy housekeeper czy babysitter kojarzą się z kobietami mimo, że lingwistycznie są neutralne płciowo). Niektóre jednak wyrazy przez samą swoją konstrukcję płeć sugerowały, na przykład businessman, policeman, fireman czy chairman. Końcówka -man wskazywała na to, że tylko mężczyzna może wykonywać dany zawód. Zatem pojawiła się potrzeba stworzenia form neutralnych: businessperson, police officer, firefighter i chair/chairperson. Nie ma to nic wspólnego z naszą polską walką o feminatywy, bo chodzi po prostu o to, żeby każdy wyraz oznaczający osobę wykonującą jakiś zawód był neutralny płciowo. Polski i angielski to dwa różne systemy – jeden ma rodzaj gramatyczny i dyskryminuje kobiety brakiem żeńskich form niektórych wyrazów, a drugi nie ma rodzaju gramatycznego i dyskryminuje tym, że wskazuje na płeć w niektórych formach, a nie powinien robić tego w ogóle.

Jeśli chodzi o język angielski, swego czasu (już coraz rzadziej, trzeba to przyznać) można było się spotkać też z takimi formami jak female doctor, female lawyer, woman scientist etc. Językoznawczyni Robin Lakoff powiedziała o nich w wywiadzie dla „The New York Times”, że „implikują to, że kobiety wykonujące te zawody to coś nienaturalnego”. Czy nie przypomina Wam to naszych pań psycholog, pań adwokat, pań architekt…?

 Jak to się stało, że ponad sto lat prowadzimy tę samą dyskusję? Nie wiem. Wiem za to, że nasza stuletnia debata o feminatywach jest dowodem na to, jak fascynujące są intersekcje języka i płci, a także na to, że to MY kształtujemy język. Zatem – do dzieła, do kształtowania!

Dyskusja dot. artykułu

W sumie 1 komentarz

Zostaw komentarz