Kobiety na granicy: „Najgorsze jest siedzenie w ciepłym domu”

granica
kryzys humanitarny
Ula Idzikowska
| 15.3.2022
Kobiety na granicy: „Najgorsze jest siedzenie w ciepłym domu”
Zdjęcie: Karol Grygoruk, RATS Agency

„Kryzys wcale się nie skończył. W lasach wciąż marzną rodziny z dziećmi. Ale nikt nie reaguje – ani Unia Europejska ani opozycja. Zostaliśmy w tym sami. Media też milczą. Już mało kogo interesuje to, co się dzieje na Podlasiu”.

 

 

 

Tekst powstał w ramach tygodniowego matronatu Sylwii Chutnik

Masz Signala? Nie? To instaluj! poleciła mi znajoma, kiedy zapytałam, jak mogę się przydać na granicy. Zainstalowałam i się zaczęło: niedługo potem pojawiło się u nas sześcioro mężczyzn. To była dziwna zbieranina: doktor fizyki, ekonomista, informatyk, muzyk, student ekonomii, a szósty to nawet nie pamiętam. Skąd byli? Z Senegalu, z Konga i z Mali. Wszyscy są już bezpieczni. Wciąż utrzymujemy ze sobą kontakt. Omar* zawsze powtarza, że jesteśmy w jego modlitwach.”

Karolina siedzi wyprostowana jak struna na kanapie w swoim przestronnym domu na Podlasiu, w pobliżu strefy. Jedną ręką głaszcze psa, który umościł się na jej kolanach, drugą sięga po zrobione przez męża latte. Jest niedziela, połowa grudnia. Rozmawiamy w szerszym gronie aktywistów i aktywistek. Dla większości to jedna z nielicznych chwil wytchnienia od dłuższego czasu. I okazja do wyrzucenia z siebie frustracji, podzielenia się obserwacjami i poopowiadania o licznych interwencjach w lesie. Te potrzeby okazują się dużo silniejsze niż konieczność zaczerpnięcia oddechu – za każdym razem, ilekroć staramy się zmienić temat wracamy do punktu wyjścia, czyli uchodźców i uchodźczyń oraz zachowania służb względem osób przekraczających granicę.

W domu jest wystarczająco dużo miejsca. Nie mogliśmy siedzieć z założonymi rękami i czekać na rozwój wypadków. Tylko nie mieliśmy pojęcia, jak się zabrać do udzielania pomocy humanitarnej – opowiada Karolina.

Nikt nie myśli o nadchodzących świętach Bożego Narodzenia, ale o tym, co dzieje się w lesie i w drodze do Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii. Karolina opowiada o tym, co napisał Mohamed i Abdoul. I zastanawia się, jak im jeszcze pomóc.

Co mogę zrobić? To pytanie towarzyszy Karolinie od początku kryzysu humanitarnego. „W domu jest wystarczająco dużo miejsca. Nie mogliśmy siedzieć z założonymi rękami i czekać na rozwój wypadków. Tylko nie mieliśmy pojęcia, jak się zabrać do udzielania pomocy humanitarnej. Chodzi jednak o obcych ludzi, w nie wiadomo jakim stanie. Potrzebowaliśmy wsparcia i dostaliśmy je – od organizacji, która miała już kontakt z naszą pierwszą szóstką. Cała operacja była dopracowana; przebiegła spokojnie”. Szlaki zostały przetarte – do położonego na skraju lasu domu Karoliny trafiły jeszcze dwie grupy Syryjczyków.

 

Nie dla represji wobec osób niosących pomoc

Straszenie bronią, brutalne zatrzymania, nagonka w mediach rządowych, przeszukania, przesłuchania, nieuzasadnione legitymowanie i inne formy nękania. Tak nie może wyglądać odpowiedź na pomoc humanitarną.

Osoby pomagające uchodźcom i migrantom na polsko-białoruskim pograniczu doświadczają narastających represji. Tak jak migrantom i uchodźcom odmawia się ich praw, tak osoby niosące im pomoc stoją w obliczu szeregu wyzwań i ataków ze strony państwa.

Przypominamy: bezinteresowne niesienie pomocy osobom znajdującym się w sytuacji zagrożenia życia i zdrowia jest legalne.

Działaj teraz! Podpisz petycję Amnesty International

„Staramy się zachowywać, jakby byli naszymi gośćmi. Robimy wszystko, aby poczuli się jak u siebie i choć na chwilę zapomnieli, przez co przeszli. Dużo rozmawiamy – również z ich rodzinami, które zostały w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Poza tym wspólnie słuchamy muzyki i gotujemy”.

Karolina wypróbowuje wciąż nowe przepisy, w tym na yassę, czyli kurczaka po senegalsku z cytryną i dodaje kolejne piosenki do playlisty. Jej rodzina przekonała się do hummusu – pasty z ciecierzycy. Teraz ta popularna na Bliskim Wschodzie i północnej Afryce potrawa stała się nieodłączną częścią każdego posiłku w domu Karoliny. „Próbowałam nawet sama robić pity. Ale za szybko zaczęłam je piec i te pierwsze wyszły twarde jak kamień. Faisal stwierdził, że sam się zabierze za pieczenie”.

***

Mimo ciągłego zaangażowania w działania na granicy po godzinach pracy Karolina nie jest „aż tak wypalona i zmęczona jak reszta aktywistek”. „Bo do lasu zaczęłam chodzić dopiero w październiku. Na początku skupiałam się na naszych gościach. To była zupełnie inna forma kontaktu niż urywkowe spotkania w lesie, w pośpiechu i strachu przed służbami. Mieliśmy czas, żeby bliżej się poznać. Byłam świadkinią metamorfozy tych osób – widziałam, jak odzyskują godność po tygodniach spędzonych w lesie. To niesamowite, że spotykasz przerażonego, odwodnionego, głodnego człowieka, zupełnie do siebie niepodobnego a potem dostajesz zdjęcie, na którym nie widzisz już uchodźcy z lasu, ale rozpromienioną twarz bliskiej osoby”.

Jedzie zawsze sama, mąż zostaje w domu. Tak się umówili. „Mamy niepełnoletnią córkę. Jeżeli mnie zamkną, to nie będzie się tułała po rodzinach zastępczych”.

Od grudnia Karolina częściej działa w terenie. Przeczesuje pobliskie lasy. Początkowo szukała rzeczy pozostawionych przez uchodźców, potem brała też udział w poszukiwaniach czteroletniej Eileen – dziewczynki, która rzekomo zaginęła, po tym jak Straż Graniczna wypchnęła jej rodziców na Białoruś. Kiedy jest taka potrzeba aktywistka przyłącza się do zorganizowanej akcji „lokalsów”. Jedzie zawsze sama, mąż zostaje w domu. Tak się umówili. „Mamy niepełnoletnią córkę. Jeżeli mnie zamkną, to nie będzie się tułała po rodzinach zastępczych”, stwierdza pragmatycznie. „Ale w pomoc jest zaangażowana cała rodzina. Kiedy pada hasło ‘kolejna grupa’ dzieci przygotowują pakiety z ubraniami. Syn przeprowadza się do pokoju córki. Wcześniej to było nie do pomyślenia”.

Rodzice i teściowe Karoliny – podobnie jak znajomi i przyjaciele – o wszystkim wiedzą. „Na szczęście mogę mówić otwarcie, że pomagam i spotykam się ze wsparciem. Wiele osób organizuje zbiórki. Jedna grupa znajomych dostarczyła nam śniegowce, ciocia zebrała batony energetyczne. Na pierwszy rzut oka wydaje się to niewiele, ale, dzięki drobnej pomocy wielu ludzi, my - lokalsi – możemy funkcjonować”.

***

Monika jest w zupełnie innej sytuacji - stara się nie poruszać tematu, „bo nie wiadomo, na kogo się trafi. W tym mieście ludzie raczej nie pałają miłością do uchodźców”, opowiada mi w grudniu w swoim mieszkaniu. Aktywistka ograniczyła nawet kontakty z częścią przyjaciół – z obawy, że mogłaby się przed nimi wygadać. „Tak to już jest. Przyjaciele już nie są przyjaciółmi. Tak jak las przestał być lasem. A zima nie jest zimą, którą pamiętamy. Wszystko się zmieniło”.

Również życie Moniki i jej męża Karola, które od września jest całkowicie podporządkowane pomocy uchodźcom: spacerami w poszukiwaniu potrzebujących i organizowaniu bezpiecznych domów, w których migranci i uchodźcy mogą dojść do siebie po dniach, a nawet tygodniach spędzonych w lesie: ogrzać się i wyleczyć obrażenia.

A zaczęło się przypadkiem. „Mieliśmy trochę czasu dla siebie, więc poszliśmy na spacer. W pewnym momencie zauważyliśmy ludzi. Wygrzewali się na polanie. Podeszli do nas i poprosili o Internet – w środku lasu, gdzie nie ma zasięgu!” Monika „miała nogi jak z waty i ściśnięte gardło”. „Chciałam spierdzielać. Brudni byli ci ludzie. Nie rozumiałam, co mówili. Ale się przemogłam. Okazało się, że trochę dalej ukrywała się reszta grupy - osiem osób. W tym chore dziecko. To się nie da przejść obojętnie”. Monika sama ma dzieci. „One dobrze wiedzą, co robimy. Wiedzą, że nie wolno o tym mówić. Czasami z nami jeżdżą. Zdarza się, że znajdują z nami ludzi”.

Tak to już jest. Przyjaciele już nie są przyjaciółmi. Tak jak las przestał być lasem. A zima nie jest zimą, którą pamiętamy. Wszystko się zmieniło – mówi Monika.

Najstarszy, nastoletni syn wciąż pali się do pomocy, ale Monika stara się ostudzić jego zapał. „Ostatnio zobaczyliśmy w lesie plastikową torbę. Coś w niej było. Darek zaczął panikować. Był przekonany, że to martwe dziecko. Nie mogłam go uspokoić. Boję się, że pewnego dnia naprawdę znajdziemy martwe ciało. Ja sobie z tym poradzę. Ale on się raczej nie pozbiera”.

Po pięciu miesiącach życia w ciągłym napięciu Monika zamierza odpocząć. „Na granicy cisza i spokój. To odpowiedni moment na reset mózgu. Nabieramy sił na wiosnę – wtedy osoby, które przebywają w tym białoruskim magazynie mogą spróbować”. „Ci, którzy przeżyją”, komentuje Darek, który przysłuchuje się naszej rozmowie.

Karolina też ma chwilę przerwy – przymusową, ze względu na kwarantannę. Ale już niedługo rusza z powrotem do lasu. „Najgorsze jest siedzenie w ciepłym domu. Widzisz, co się dzieje za oknem. A pomagać coraz trudniej. Dużo ciężej jest dostać się do ludzi. Między innymi przez druty żyletkowe, które są już nawet na Bugu”. Przez to coraz więcej aktywistów dopada uczucie bezsilności. „Bo nic się nie zmienia. Ludzi jest wprawdzie mniej, ale wciąż dostajemy zgłoszenia. W lasach nadal marzną rodziny z dziećmi. Ale nikt nie reaguje – ani Unia Europejska ani opozycja. Politycy nabierają wody w usta. Zostaliśmy w tym sami. Media też milczą. Już mało kto wydaje się zainteresowany tym, co tu się dzieje. Ale my wciąż pomagamy. Kryzys wcale się nie skończył”.

Idę do lasu, bo jest tam ktoś, kto potrzebuje pomocy. Nie myślę o tym, że ratuję komuś życie. Takie sformułowania kojarzą mi się z patosem – opowiada Zosia. I dodaje: Czasami musimy paść na ziemię. Wtedy się boję, że ktoś ze Straży mógłby podejść i mnie z tej ziemi podnieść. Ale najbardziej obawiam się tego, że doprowadzę Straż Graniczną do ludzi.

Zosia, studentka, która od października przyjeżdża na pogranicze z Warszawy, dobrze o tym wie. Na początku wracała co miesiąc. „Na tydzień, żeby nie zwariować”. Teraz – po rezygnacji ze studiów, które ją rozczarowały – jest na Podlasiu dwa razy w miesiącu. „Idę do lasu, bo jest tam ktoś, kto potrzebuje pomocy. Nie myślę o tym, że ratuję komuś życie. Takie sformułowania kojarzą mi się z patosem. Poza tym co ja mogę – nie jestem w stanie wyciągnąć ludzi z hipotermii, zanoszę tylko jedzenie”. Zosia zaciąga się papierosem. Siedzimy na tyłach aktywistycznej bazy. Oprócz Zosi w domu jest dwójka aktywistów – obydwoje zmęczonych po nocnej akcji. Jest listopad. Na tyle ciepło, że nie założyłyśmy kurtek. Wieje wiatr, śnieg jeszcze nie spadł. Patrzymy na las i rozmawiamy o interwencjach. „Czasami musimy paść na ziemię. Wtedy się boję, że ktoś ze Straży mógłby podejść i mnie z tej ziemi podnieść. Ale najbardziej obawiam się tego, że doprowadzę Straż Graniczną do ludzi”. Lęk przed służbami nie opuszcza Zosię nawet w Warszawie. „Odpalam się za każdym razem, ilekroć widzę niebieskie światło. To mogą być ozdoby na choince albo jakiś neon. Kojarzą mi się z policją. Przyłapuję się na tym, że zaczynam się zastanawiać co bym powiedziała, gdyby mnie zatrzymali”.

Zosia przyznaje, że nigdy nie była odważna. Wciąż przeraża ją chodzenie po lesie bez latarek. Boi się też większych grup. „Czasami, jak są bardzo spragnieni to wyrywają wodę z ręki albo szarpią za nogawki. Jak bym przez tydzień nie piła to pewnie też bym się rzuciła. Wczoraj otoczyło nas 27 ludzi – nie czułam się pewnie. Bo nie do końca wiesz, co się może stać. Do tego dochodzi schiza na punkcie Straży Granicznej – bo to oni są tak naprawdę nieprzewidywalni, to oni wyrządzają krzywdę ludziom. A ci uchodźcy tam po prostu są”.

Monika też boi się lasu nocą. „Ja tak miałam od zawsze. Nie wejdę za nic w życiu, Nie tylko ze strachu. Jak się po prostu kompletnie nie orientuję w terenie. Gubię się nawet jak idziemy w środku dnia na grzyby”. Dlatego to Karol spotyka się z uchodźcami po zmroku. Monika go podrzuca, po czym krąży po okolicy albo parkuje nieco dalej by nie zwracać na siebie uwagi służb. W końcu ma czas, by odpisać na wciąż przychodzące wiadomości. Planuje podróż do Niemiec, by odwiedzić wszystkie osoby, którym udało się połączyć z rodzinami. „Ale nie wiem, kiedy to się wydarzy. Potrzebowalibyśmy co najmniej tygodnia”.

Karolina, Monika i Zosia poprosiły o anonimowość – wolą nie zwracać na siebie jeszcze większej uwagi służb. Karolinie zależy, żeby jej bezpieczny dom pozostał bezpiecznym domem.

Te trzy kobiety – podobnie jak Anna Alboth, Ola Chrzanowska, Marysia Złonkiewicz czy Maja Ostaszewska – należą do grona Śmiałych Kobiet na Granicy. Udzielanie pomocy humanitarnej to dla nich naturalny odruch. Monika: „Jedynym problemem jest to, że w pewnym momencie wszyscy wyjadą, a my tu zostaniemy. I będziemy musieli nauczyć się żyć ze świadomością tego, co tu się wydarzyło”.

*Wszystkie imiona, zarówno uchodźców jak i aktywistek zostały zmienione ze względów bezpieczeństwa.

Co się dzieje na granicy?

Od sierpnia 2021 roku mamy do czynienia z kryzysem humanitarnym na granicy polsko-białoruskiej. Migranci i uchodźcy z Bliskiego Wschodu i państw afrykańskich, którzy decydują się na podróż do Europy przez Mińsk, lądują w potrzasku – polscy i białoruscy pogranicznicy przepychają ich z jednej na drugą stronę granicy.

Minionej jesieni polski rząd wprowadził zmiany w ustawie o cudzoziemcach. Umożliwiają one deportację osób, które przekroczyły granicę niezgodnie z przepisami. Szef Urzędu ds. Cudzoziemców nie ma obowiązku rozpatrywania złożonych przez nie wniosków o ochronę międzynarodową. W przypadku wywózki migranci i migrantki otrzymują dokument zabraniający im „wjazd na terytorium Rzeczypospolitej Polski na okres od sześciu miesięcy do trzech lat”.

Jedynym sposobem, aby obecnie ubiegać się o azyl w Polsce, jest uzyskanie środka tymczasowego od Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, o który wnioskują aktywiści i aktywistki. Chroni to osoby ubiegające się o azyl przed deportacją do Białorusi przez miesiąc. W tym czasie muszą złożyć wniosek o azyl w Polsce.

Dyskusja dot. artykułu

Nikt nie dodał jeszcze komentarza do dyskusji

Zostaw komentarz